czwartek, 31 stycznia 2013

dogs days are over

dogs days are over
Ciepłe powietrze zmyło śnieg z całego miasta, zatrzymało się wiatrem na mojej twarzy i wplątało we włosy. Jakoś inaczej. Lżej, bardziej przestronnie. Wychodzę z pracy i w końcu jest jasno. Spojrzałam w górę. Niebo. Wbrew pozorom zaskoczenie. Kiedy ostatnio widziałam błękit nieba, a nie skłębioną szarość, wbijającą w grunt?
I ten kawałek niebieskiej przestrzeni tchnął we mnie błogi spokój i jak flesz myśl, że przecież, jest dobrze.
Mknę tramwajem do swoich dziewczyn i uśmiecham się do wszystkiego i niczego. Gdy wysiadam w centrum niebo już czarne jak kawa, a całe miasto lśni blaskiem neonów, sygnalizatorów i reflektorów. Głęboki wdech. Nad fosą pachnie kremem z ciepłych lodów. I choć spóźniona, to idę dłuższą trasą, tą, co lubię, bo przecież jest tak dobrze.
Dopiero wtedy dociera do mnie, że umowa przedłużona, ze stawką, która mnie satysfakcjonuje, że na najbliższe miesiące mam określony zakres zadań, na które cieszę się, jak dziecko. Zadań, które powierzono mi, bo jestem dobra.  A choć tydzień znów przemknął, jak strzała wystrzelona z łuku, choć był wypełniony wszystkim co urgent co do każdej minuty, choć były chwile, gdy myślałam, że zwariuję, to czuję ogromną satysfakcję. I choć cieszy mnie, że tak wiele osób docenia mnie za to co i jak robię, o wiele bardziej cieszy mnie to, że zaczynam doceniać samą siebie.
Wieczorem we trzy pijemy piwo i też jest dobrze.
Funduję sobie nocny spacer do domu wzdłuż rzeki na literę o. Kilkanaście łabędzi od niechcenia spogląda na mnie, gdy odpalam papierosa. Przesuwam palcem po kłódkach przypiętych do mostu, ściśniętych tak mocno, jak ludzie w autobusie w godzinach szczytu. Kłódki wszystkich tych, co całym sobą i na zawsze, a ja zastanawiam się nad tym, ile pod tym mostem, na dnie tej rzeki leży pierścionków, obrączek i ludzkich emocji, rozczarowań?
I nagle tuż przy kościele rozlega się trzepot i z przypory wylatuje ptak, a ceglane mury rozbrzmiewają ćwierkaniem.
Ta jedna chwila, gdy wszystko zaczyna do siebie pasować.
Unoszę głowę do góry i wbijam wzrok w głęboką czerń nieba.
Jest dobrze.


wtorek, 29 stycznia 2013

looking outside inside

looking outside inside
Drogi i trawniki całe ukryte pod grubą warstwą śniegu, który wciąż pada powoli, dużymi, gęstymi płatkami. Zimowy poranek jak ze starej pocztówki, z krainy błogiego dzieciństwa, z baśni. Na białym tle mocno odbijają się kolorowe kombinezony i czapki z pomponami. Małe dłonie ściskają te większe.
Uroczy obrazek rodziców odprowadzających swe dzieci do przedszkola.

Gdy patrzysz na to z boku, uśmiechasz się lekko, na ten sielski obrazek, zupełnie nieświadomy, że właśnie to, co obserwujesz, to dantejskie sceny rozgrywające się każdego ranka.

Bo kiedy mocniej wejdziesz w ten obrazek, nagle wyczujesz tłumioną irytację, skrzętnie ukrywaną pod maską cierpliwości. 
Bo dziecko zachwyca się grudką śniegu i drzewem. Przystaje na widok gołębia i krzaka. Bo nurtuje je bardzo, kto zgubił leżącą na ziemi rękawiczkę i gdzie jest słońce.
Droga z samochodu do przedszkola odmierzana jest ilością niesamowitych zdarzeń i zjawisk, nad którymi trzeba się pochylić, o których trzeba poopowiadać.
Kilkadziesiąt metrów wyżej droga z samochodu do przedszkola odmierzana jest pędzącym czasem, w którym trzeba dostać się do pracy.

Z każdej ze stron dobiega: no chodź już, nie teraz, szybciej. I wtóruje im: Ale mamo... Te poranne histerie, że nie ta spinka we włosach, że resorak został na siedzeniu samochodu albo te 64 nakrętki... Słownie sześćdziesiąt cztery nakrętki, kolejno odliczane i wrzucane, sztuka po sztuce, do pojemnika w przedszkolu. Radość M-ki bezcenna. Moje wkurzenie, nie do opisania.

Niby proste: obudzić, ubrać, zawieźć, rozebrać, wprowadzić do sali.
Utrudnione, jeśli nie chcesz zwariować.
Codzienna walka z czasem i darmowe szkolenie w doskonaleniu cnoty zwanej cierpliwością.

Żałuję, że tak rzadko, potrafię być zatopiona uwagą w dziejącą się chwilę, jak M-ka. Rano, moje myśli są kilkadziesiąt kilometrów przede mną, przy wszystkim tym, czym mam się zająć przez cały dzień. 
A najbardziej chciałabym zająć się snem. Jak się wyśpię, to znów będę czuła na każdy detal.


sobota, 26 stycznia 2013

losing my mind

Tak naprawdę większość z tego, jak odczuwamy różne zmiany i zdarzenia, zależy od nas samych i od interpretacji, jaką im nadamy. Idąc tym tropem mogłabym sobie tłumaczyć, że szereg zdarzeń, które przytrafiły mi się w ostatnich dniach, wszystkim zewnętrznym, niczym związanym ze mną.

Mogłabym na przykład twierdzić, że to wszystko przez nadmiar wrażeń, przez nagromadzenie rzeczy, które trzeba wykonać w określonym terminie i spraw, które trzeba załatwić, wielość miejsc, w których należy być.
Mogłabym powiedzieć, że to kwestia czasu, który kurczy się, jak sweter wyprany w zbyt wysokiej temperaturze, kwestia tygodni mijających jak dni.
Wytłumaczyć, że wszystko to tylko efekt bezsennych lub koszmarnych nocy.
I miałoby to sens i było całkiem zrozumiałe i brzmiałoby to o niebo lepiej, niż to, że zwyczajnie przestałam myśleć.
A chyba właśnie przestałam.

Już nie pytam samej siebie, jak to się dzieje, że niezależnie od tego, czy wstanę o 5:45, 6:15 czy 6:35 to i tak z domu wychodzę o 7:40.  Jak mam ogarnąć poranne czynności i wyprawienie M-ki do przedszkola, skoro rano niczego nie ogarniam, a zwłaszcza czasu i siebie?
A jak już wstanę, umyję się i ubiorę, wypiję kawę, zacznę zakładać buty, pomyślę, że dzisiaj to chyba nawet będę na czas, to nadchodzi ten moment, w którym orientuję się, że właśnie dziś jest wolna sobota.

Bo w pracy męczę się z pendrivem, który swoim kształtem nie pozwala leżeć laptopowi płasko na biurku, więc lekko go unoszę, ale brakuje mi trzeciej ręki, aby przekopiować pliki, więc proszę kolegę o pomoc, aby mi potrzymał tego laptopa w powietrzu, a on ze śmiechem mówi, że pokaże mi taki trik i przesuwa laptopa na skraj stołu, tak że pendrive wystaje za jego brzeg.

Bo jadąc do pracy tramwajem orientuję się, że wsiadłam w nie ten co trzeba, więc wysiadam, przesiadam się w inny, tylko po to, by uświadomić sobie, że jestem w złym tramwaju, a ten, z którego przed chwilą wysiadłam był właściwym. 

Bo, choć postanowiłam nie brać tabletek na uspokojenie snu, to jednak strasznie mnie stresuje, że gdzieś je posiałam i nie mogę ich znaleźć.

Bo postanawiam schować laptop do bagażnika i jadę sobie spokojnie do domu, aż nagle coś zaczyna skrzypieć koszmarnie, ale nie zwracam na to uwagi. Ot, skrzypi po prostu. A gdy skrzypienie jest coraz głośniejsze, to wkurzam się, że mi radio zagłusza, więc daję głośniej i wyję razem z Grabażem, myśląc, że to skrzypienie to chyba z bagażnika. Zaczyna mnie zastanawiać, czemu samochód jadący za mną utrzymuje dość idiotyczną odległość, ale wzruszam ramionami, bo przecież ludzie są dziwni i nienormalni. A gdy już w końcu dotrze do mnie, że to coś, co mi miga od jakiegoś czasu w lusterku, to nic innego, jak mój otwarty bagażnik, to oczywiście muszę jechać nadal, bo odcinek taki, że ani skręcić ani się zatrzymać. I łamię przepisy ruchu drogowego zatrzymując się na przystanku i zaglądam do tego bagażnika, a po laptopie ani śladu. Jedyne o czym myślę, to to, że żal mi kalendarza schowanego wraz z laptopem, ale może jak zawrócę, to gdzieś będzie leżał? I zaraz potem dostrzegam, że laptop spokojnie leży na tylnym siedzeniu. Bo chowając go do bagażnika, rozmyśliłam się w między czasie, tylko o tym zapomniałam. A bagażnika nie zamknęłam.

Bo ciągle coś gubię: od rękawiczek po teczkę z dokumentami, choć na swoje szczęście znajduję, to ostatnie. Bo gdzieś przepada mi płyta z ważnymi rzeczami i pół działu stawiam na nogi, tylko po to, by się po godzinie zorientować, że od dwóch dni leży w komputerze
Bo wracając z pracy dziwię się, że klucze nie pasują do zamka i że jakieś drzwi inne, a to nie moje mieszkanie, tylko wejście na strych piętro wyżej.

I ja wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Niektórym częściej, niektórym rzadziej.
Ale, do cholery! Mi już ręce przez siebie samą opadają!

   



wtorek, 22 stycznia 2013

shortest day

shortest day

Choćby nie wiem, jak silne byłyby moja determinacja i pragnienie, nie jestem w stanie zewnętrznie oddzielić się od pewnych spraw, ludzkich słów, zachowań i oczekiwań. Nie potrafię obwiązać się żółtą taśmą z napisem do not cross, więc wszyscy prą na oślep, całym strumieniem próśb i informacji. W środku wyłożona drutem kolczastym bawię się ich przekonaniem, że jestem nikim więcej niż łagodną optymistką. Czekam na ten moment, jak dziecko na pierwszą gwiazdkę, gdy przeleją czarę i zobaczą tą drugą mnie, tą, z którą nie warto zaczynać.

Siadam za jasnym stołem, do rozmowy o moim być tu czy nie być i po raz pierwszy w życiu uświadamiam sobie, że w tej rozgrywce, też mam coś do powiedzenia. Całkiem sporo.
W F. tuż przed końcem mojej pracy usłyszałam, że zdecydowanie powinnam robić inne rzeczy, ale jestem tak dobra w tym, co robię, że Najwyższy Rangą, nie może sobie pozwolić na przesunięcie mnie na inne stanowisko. Ergo sama przesunęłam się do innej firmy.

Tutaj słyszę, że nie wyobrażają sobie, bym za rok robiła dokładnie to, co teraz. Pomijając wiele, nie aż tak istotnych spraw, to dobre miejsce do rozwinięcia skrzydeł. Postanowiłam więc zaprzedać siebie, ignorować mdłości związane z niektórymi zdarzeniami i złożyć podpis pod kolejnym dokumentem. Bo chciałabym poczuć się bezpiecznie. 

Korytarzami Mordoru płynie fama, że dobrze się ze mną współpracuje, że zjednuję sobie ludzi i mam niesamowitą energię, którą zarażam, a moja empatia i spokój sprawiają, że można poczuć się lepiej. Ale są i tacy, którzy mówią: cicha woda, lepiej nie zadzieraj.
Słyszę też przy tym jasnym stole, że emitując dużo pozytywnej energii, pobieram - choć w innym natężeniu - też tą od innych, również tą złą i źle się potem czuję.
Też mi nowość.
Słyszę też, że jestem pomocna, słowna, a to ponoć nie zdarza się zbyt często.
W jakim świecie wy żyjecie ludzie?
Polecenie służbowe: Wesprzyj J, porozmawiaj z nim, niech się uspokoi. Wspieram, rozmawiam, uspakajam. Tylko dlatego, że widzę człowieka, a nie pędzącą maszynkę do robienia pieniędzy i odbijania się od pleców innych. 


Wewnętrznie odgrodziłam się, jak tylko można, ograniczając do minimum moje słowa, własną obecność. Zamykam się w asertywnej ironii i stosuję zasłonę z mgły. Dostaję za to mocniej, bo przecież jak to mogę nie dać się złapać? I bawi mnie to, choć jednocześnie jest mi jednak przykro.
W jakiejś rozmowie pół żartem, pół serio: To tak jak nasza K. Przepraszam, ale od kiedy jestem Wasza? Taka deklaracja wymaga wzajemności. Choć już niemal pewna jestem, że tak naprawdę nic jej nie wymaga, a świat ludzkich emocji jest wyjątkowo asymetryczny.


Późnym wieczorem przychodzi sms od R. Może jesteśmy jak te bliźnięta, co czują ból i smutek drugiej strony? Wiesz, bardzo cię kocham i czasem chciałabym mieć mnóstwo tego, co ty masz.

Mogę mieć wizerunek, zupełnie odmienny ode mnie samej. Mogę być fraszką, igraszką, empatią i zrozumieniem na każdy dzień.

Moje dnie są długie i pełne, tych ludzi, którzy chcą patrzeć głębiej.
A cała reszta niech biegnie w tym rytmie.



Ja znów, z przyjemnością, postoję z boku.


środa, 16 stycznia 2013

lucky boy

lucky boy
Fronty atmosferyczne idealnie wpasowały się w mój front emocjonalny. Chciałabym, aby i mnie tak zasypało, jak te ławki w parku, samochody pod kamienicami, chodniki, krzewy i kubły na śmieci na przystankach tramwajowych. By trudno mnie było namierzyć, zlokalizować i określić.
Takie to odmienne od tych paru dni odmierzanych jak nudna lekcja w szkole, gdzie wykrzykiwałam nieme s.o.s. na oślep.
I właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebowałam drugiego człowieka obok siebie, stawił się cały pułk przede mną, jak do okienka w kasie. Znów byłam lekiem na całe zło wydawanym bez recepty, służeniem radą, dobrym słowem, ustawiającym do pionu huknięciem. Dźwięki nadchodzących połączeń przeplatały się z sygnałem sms-ów i wiadomościami na komunikatorach od różnych osób, nawet tych, których znam dni kilkadziesiąt, z różnymi problemami o różnym natężeniu.

Łzy spłynęły mi po policzkach. Nie z żalu nad nimi, ale ze złości na siebie samą.
Bo nie miałam siły wyłączyć telefonu i komputera, powiedzieć: dziś nie mogę cię pomóc, dziś sama potrzebuję wsparcia.
Może zbyt dobrze wiem, jak to jest, gdy dla ciebie nie mają czasu? Może zwyczajnie nie potrafię inaczej? Może nie skupiając się zbytnio, nad tym, co we mnie gniecie i kąsa udaje mi się wciąż iść do przodu?
Ale dziś jestem zmęczona byciem światełkiem w tunelach innych.
Dziś chcę, by przykryła mnie wielka warstwa puchu.
Bo dziś, jak zawsze w takich chwilach, uciekam do siebie.
Na zewnątrz znów otwarta tak, że nikt nie zauważy wewnętrznego kąsania.

Bałem się, że nie poradzisz sobie w dorosłym życiu. Zawsze stałaś obok.

Czy to znaczy, że już się o mnie nie boisz, tato? To zdanie powinno mnie ucieszyć, bo sugeruje, że sobie poradziłam, ale ja nie czuję, że sobie radzę, a tym bardziej nie czuję się dorosła. A jeśli rzeczywiście sobie radzę, to chyba właśnie dlatego, że zawsze obok stałam i zawsze stać będę. Myślę też sobie, że jeśli rodzic przestaje się bać o swoje dziecko, to tak, jakby ono zostawało samo.

Wczoraj trzymałyśmy się mocno za ręce, a łzy ciekły nam po policzkach i jakimś cudem wydukałam z siebie, że czuję się sama. W zamian spojrzała na mnie ostro i otrzymałam najsłodszą reprymendę, za to, że nigdy nie mówię, gdy coś uwiera i uśmiecham się pomimo wszystko, zapalając kolejne zapałki, którym rozświetlam mrok innych. A ona przecież jest i chce, bym mówiła też o tym, jak jest mi źle.

Jakieś pudełko, trzydziestu nowych prawdziwych przyjaciół, którzy gwarantują dobry sen. Przyglądam im się podejrzliwie, zastanawiam się, czy warto i myślę sobie, że nie. Bo wierzę, że już niedługo nadejdzie taka noc, którą prześpię całą. Bo skoro mam taką energię, która ludzi przyciąga i pozwala im w moich słowach i gestach poczuć się bezpiecznie i dobrze, to jest to powód do tego, by zasypiać i budzić się bez lęku.

Ale wciąż, kolejny dzień z rzędu, słowa nie chcą się skleić  w sensowną formę, a mój nastrój gra tak:



  

niedziela, 6 stycznia 2013

zamigotał świat

Czasem myślę sobie, że gdybym trafiła tu na innym etapie życia zachłysnęłabym się tym całym światem tak bardzo, że zabrakłoby mi tchu. Nie oddychając, nie myślałabym trzeźwo - o ile w ogóle - tylko sunęłabym na pięknej bańce ku radosnej, świetlanej przyszłości, wypełniona po brzegi wodą sodową o smaku wielkości i nieomylności.
Gdybym trafiła tu na innym etapie życia, ktoś mógłby zrobić mi ogromną krzywdę, mówiąc, że jestem świetna, a ja bym w to uwierzyła. 

Mijam na korytarzach kilka młodych wilków, tak niewiarygodnie radosnych, tak beztrosko sięgających po więcej, tak otwartych i przyjaznych, że przyglądam się temu z zaciekawieniem.
Przez krótki moment nawet mnie to śmieszyło, teraz jest mi zwyczajnie smutno.
Być może to już zupełnie inna generacja, która po prostu tak ma.
Być może tak należy grać siebie samego w wielkim świecie, by przetrwać.
Być może to wszystko pozy i maski ukrywające wielką pustkę.
Być może jestem z innego świata w jeszcze większym stopniu, niż myślałam.

Nowe powiadomienia o chęci dodania mnie do znajomych bardziej mnie stresują niż cieszą. Bo ja zaproszenia nie wysłałam żadnego, dla mnie to zbyt wcześnie. I mogłabym sobie fantazjować, że zwyczajnie popularna się stałam, ale myślę, że - w większości przypadków - zwiększam jedynie pożądaną statystykę i nie o bliższe poznanie mnie tutaj chodzi.
Cały paradoks polega na tym, że - choć wielu rzeczy nie pojmuję, choć wiele zdarzeń powierzchownością i fałszem trąca, choć niewiadomą wciąż dla mnie są prawdziwe intencje słów i czynów - dobrze czuję się w ich towarzystwie i darzę prawdziwą sympatią.

Czasem myślę, że trafiłam tu na odpowiednim etapie. Gdzie nie zachłystuję się i patrzę na rzeczywistość przez palce. Gdzie nie tak łatwo mnie kupić tanim pochlebstwem. Gdzie bańki puszczam M-ce. Gdzie nie muszę dookreślać siebie tym, co na zewnątrz.
I znów dziękuję wszystkiemu, co przydarzyło mi się do tej pory, za mój zdrowy dystans, pokorę, społeczne wyobcowanie i mój wewnętrzny świat.
On migoce najprawdziwiej.
Copyright © 2014 serendipity , Blogger