Ciepłe powietrze zmyło śnieg z całego miasta, zatrzymało się wiatrem na mojej twarzy i wplątało we włosy. Jakoś inaczej. Lżej, bardziej przestronnie. Wychodzę z pracy i w końcu jest jasno. Spojrzałam w górę. Niebo. Wbrew pozorom zaskoczenie. Kiedy ostatnio widziałam błękit nieba, a nie skłębioną szarość, wbijającą w grunt?
I ten kawałek niebieskiej przestrzeni tchnął we mnie błogi spokój i jak flesz myśl, że przecież, jest dobrze.
Mknę tramwajem do swoich dziewczyn i uśmiecham się do wszystkiego i niczego. Gdy wysiadam w centrum niebo już czarne jak kawa, a całe miasto lśni blaskiem neonów, sygnalizatorów i reflektorów. Głęboki wdech. Nad fosą pachnie kremem z ciepłych lodów. I choć spóźniona, to idę dłuższą trasą, tą, co lubię, bo przecież jest tak dobrze.
Dopiero wtedy dociera do mnie, że umowa przedłużona, ze stawką, która mnie satysfakcjonuje, że na najbliższe miesiące mam określony zakres zadań, na które cieszę się, jak dziecko. Zadań, które powierzono mi, bo jestem dobra. A choć tydzień znów przemknął, jak strzała wystrzelona z łuku, choć był wypełniony wszystkim co urgent co do każdej minuty, choć były chwile, gdy myślałam, że zwariuję, to czuję ogromną satysfakcję. I choć cieszy mnie, że tak wiele osób docenia mnie za to co i jak robię, o wiele bardziej cieszy mnie to, że zaczynam doceniać samą siebie.
Wieczorem we trzy pijemy piwo i też jest dobrze.
Funduję sobie nocny spacer do domu wzdłuż rzeki na literę o. Kilkanaście łabędzi od niechcenia spogląda na mnie, gdy odpalam papierosa. Przesuwam palcem po kłódkach przypiętych do mostu, ściśniętych tak mocno, jak ludzie w autobusie w godzinach szczytu. Kłódki wszystkich tych, co całym sobą i na zawsze, a ja zastanawiam się nad tym, ile pod tym mostem, na dnie tej rzeki leży pierścionków, obrączek i ludzkich emocji, rozczarowań?
I nagle tuż przy kościele rozlega się trzepot i z przypory wylatuje ptak, a ceglane mury rozbrzmiewają ćwierkaniem.
Ta jedna chwila, gdy wszystko zaczyna do siebie pasować.
Unoszę głowę do góry i wbijam wzrok w głęboką czerń nieba.
Jest dobrze.
I ten kawałek niebieskiej przestrzeni tchnął we mnie błogi spokój i jak flesz myśl, że przecież, jest dobrze.
Mknę tramwajem do swoich dziewczyn i uśmiecham się do wszystkiego i niczego. Gdy wysiadam w centrum niebo już czarne jak kawa, a całe miasto lśni blaskiem neonów, sygnalizatorów i reflektorów. Głęboki wdech. Nad fosą pachnie kremem z ciepłych lodów. I choć spóźniona, to idę dłuższą trasą, tą, co lubię, bo przecież jest tak dobrze.
Dopiero wtedy dociera do mnie, że umowa przedłużona, ze stawką, która mnie satysfakcjonuje, że na najbliższe miesiące mam określony zakres zadań, na które cieszę się, jak dziecko. Zadań, które powierzono mi, bo jestem dobra. A choć tydzień znów przemknął, jak strzała wystrzelona z łuku, choć był wypełniony wszystkim co urgent co do każdej minuty, choć były chwile, gdy myślałam, że zwariuję, to czuję ogromną satysfakcję. I choć cieszy mnie, że tak wiele osób docenia mnie za to co i jak robię, o wiele bardziej cieszy mnie to, że zaczynam doceniać samą siebie.
Wieczorem we trzy pijemy piwo i też jest dobrze.
Funduję sobie nocny spacer do domu wzdłuż rzeki na literę o. Kilkanaście łabędzi od niechcenia spogląda na mnie, gdy odpalam papierosa. Przesuwam palcem po kłódkach przypiętych do mostu, ściśniętych tak mocno, jak ludzie w autobusie w godzinach szczytu. Kłódki wszystkich tych, co całym sobą i na zawsze, a ja zastanawiam się nad tym, ile pod tym mostem, na dnie tej rzeki leży pierścionków, obrączek i ludzkich emocji, rozczarowań?
I nagle tuż przy kościele rozlega się trzepot i z przypory wylatuje ptak, a ceglane mury rozbrzmiewają ćwierkaniem.
Ta jedna chwila, gdy wszystko zaczyna do siebie pasować.
Unoszę głowę do góry i wbijam wzrok w głęboką czerń nieba.
Jest dobrze.