niedziela, 27 października 2013

za mgłą

za mgłą
Bolą mnie stopy po całym tygodniu biegania na wysokim obcasie. Boli mnie całe ciało po tygodniowym wbiciu w biznesowe sukienki i spódnice. Boli mnie szyja od ciężaru wiszącej na niej plakietki organizatora. Bolą mnie mięśnie twarzy od ciągłego uśmiechu i uszy od siedzenia w Wieży Babel. Boli mnie głowa od wszystkich small talks i budowania rzeczowej wypowiedzi na żywo w radiowym studio. Boli mnie dusza od sterczenia na oficjalnych kolacjach, które są takie great oportunity [żeby najeść się wykwintnie i do syta, to na pewno]. 
Jestem zmęczona kilkugodzinnymi naradami, które do niczego nie prowadzą i na których, po pierwsze, w ogóle nie powinnam być. Jestem zmęczona biciem piany, z którego nic nie wynika. A najbardziej zmęczona jestem tym, że nie interesuje mnie to ani trochę.

Dlatego pijąc kolejną kawę w kuluarach, potakując z uśmiechem kolejnej mądrej głowie, która mówi o czymś, co zupełnie mnie nie pociąga, z cholerną plakietką organizatora, która jest niczym kamień u szyi, zastanawiając się, czy moje stopy uległy już nieodwracalnej deformacji przez wysokie obcasy, myślę o swoim dresie.

Myślę o tym, że założę ten dres, adidasy, że nie ułożę włosów i nie nałożę tuszu. Myślę o tym, że taka codzienna, zwykła wyjdę z eleganckich sal i wejdę w tę polską, złotą, górzystą. Wejdę w normalność, spokój i radość. W las przetkany rdzawą nicią, z potokiem wijącym się u stóp. Wejdę w naturalną ciszę i do baru mlecznego na pierogi. 

Dziś włosy pachną mi wiatrem. Bolą mnie trochę nogi i coś sobie naderwałam w łydce. Ale nic to. Bardziej boli to, że z gór się wraca. 
Zwłaszcza, gdy były tak piękne.



 "(...) Tam zmęczony wspinaczką
Człowiek staje się inny.

Tam na dole zostało wszystko
Wszystko to, co cię męczy
Patrząc w góry wokoło
Świat wydaje się lepszy
(...) Z twarzą mokrą od deszczu
Przeziębnięty, zmęczony
Od złych rzeczy na dole
Jesteś mgłą oddzielony".
Za mgłą, 
KSU

sobota, 19 października 2013

renovatio

renovatio
Drzewa są mądre.
Teoretycznie mogłyby trzymać zielone liście przez cały rok. Mogłyby walczyć z ograniczeniami i za wszelką cenę utrzymywać swoje status quo. Bo mogłyby chcieć być zielone i już. Mogłyby mieć za nic jesienne szarugi, krótsze dni i brak światła, zaprzeć się z całych sił i wytwarzać więcej energii, by wciąż móc produkować chlorofil. By się nie zmieniać.
Mogłyby. Ale tego nie robią. Dlaczego?
Bo drzewa są mądre.
Drzewa kalkulują, co opłaca się bardziej.
Czy lepiej jest trwać niezmiennym, podczas gdy wszystko wokół się zmienia, kosztem własnej energii, czy może lepiej odpuścić, dostosować się do sytuacji, przeczekać, zachować energię, zgubić liście, a potem wypuścić z siebie nowe, akurat wtedy, gdy miną jesienne szarugi, a dni staną się dłuższe i świetliste?
Drzewa zawsze wybiorą to drugie, bo wiedzą, jak ważna jest energia, którą ma się w sobie. Wiedzą, jak ważna i potrzebna jest przemiana.
I choć przestają, choć wyciszają się wewnętrznie, to są piękne i silne, jak nigdy. Wypacają z siebie słońce lata czerwienią, żółcią i ciepłym brązem. Nie walczą z wiatrakami.

Chcę być takim drzewem.

Twarz masz zmęczoną, ale już spokojną. 
Mam. Zmęczoną i spokojną przemianą. Zrzucam z siebie dawne, niepotrzebne już emocje i schematy, które na nic mi w tym, co wokół mnie. I choć w środku każdego dnia coś obumiera, to na zewnątrz rozkwitam jaśniejszą cerą i błyszczącym okiem. Bo robię miejsce nowemu, nowym emocjom, marzeniom, nowej mnie. I aby to nowe mogło wystrzelić zdrowym pąkiem potrzebuję energii, której nie rozmienię na drobne, której nie wycisnę do ostatniej kropli za wszelką cenę. I jeszcze bardziej niż zwykle czekam na wiosnę i przygotowuję się do niej z całych sił. Zrzucam przebarwiony listek po listku. Wszystko, co już nie musi mnie dotyczyć.



czwartek, 17 października 2013

listen to your heart

listen to your heart
M-ka wpadła do pokoju, rzuciła pluszową mysz na łóżko, przypadkowo kopnęła w plastikowego bakłażana i zanurkowała w pudełku z 1001 swoich skarbów. Wyciągnęła telefon zabawkę i z poważną miną rzekła:
- Wiesz, teraz muszę zadzwonić do Tygryska i do Prosiaczka, a potem będę załatwiać różne sprawy. 
Obróciła się na pięcie, a ja kiwnęłam ze zrozumieniem zdziwioną głową.
Wieczorem zwinięta na moich kolanach jak kot, ziewając co chwilę, powiedziała:
- Wiesz mamo, ja już chcę być duża.

Tak. W jej wieku, przez jakiś moment, też chciałam. Chciałam być duża, mieć mnóstwo spraw do załatwienia, długie listy zakupów i torebkę wypchaną po brzegi najróżniejszymi rzeczami. 
Teraz chciałabym mieć głowę wolną od wszelkich list i spraw do załatwienia (zazwyczaj na wczoraj) a wychodząc z domu móc zmieścić wszystko, co potrzebne, w tylnej kieszeni wytartych dżinsów. Chciałabym przeczytać najbardziej naiwny horoskop i w niego uwierzyć. Dowartościować się psychotestem z durnej gazety i oglądnąć film o pięknych ludziach, którym nie psują się samochody a włosy zawsze układają się idealnie.  

Niczym stara, surowa guwernantka dorosłość odsłoniła przede mną swą kolejną twarz, która nie nosi bruzd po głośnym śmiechu i nie pozwala malować palcem po podłodze. Zapięta pod szyją twardym guzikiem powinności, linijką oczekiwań odmierza niełaskawy czas. Szkłem okularów wyłapie każdy szczegół niesubordynacji. I wystawi rachunek.
A ja gram jej na nosie, w kącie, w którym stoję za swój krnąbrny charakter. 

Są miejsca, w których po prostu trzeba być i są rzeczy, które po prostu musisz zrobić. Ale to jeszcze nie boli tak bardzo. Najgorsze przychodzi wtedy, gdy uświadomisz sobie, że to wcale nie mija. Narastająca kula, z której wciąż odklejasz warstwy. Nie po to,  aby zniknęła, ale po to, by nie pochłonęła cię do reszty. Bo możesz płatać guwernantce figle, podrzucać jej zdechłe żaby pod nogi i kłaść pinezki na jej fotelu. Możesz pokornie spuścić głowę i pozwolić jej zgasić w sobie dziecięcą radość i młodzieńcze szaleństwo. I, w końcu, możesz robić to, co do ciebie należy, od czasu do czasu wymykając się jej nakazom, grając na nosie wszelkim zadaniom, zbierając kasztany w godzinach pracy. Odpuścić sobie i innym, brać sprawy takimi, jakimi są, krok po kroku robić to, co trzeba nie rozpraszając myśli na wszystkie strony świata. Cieszyć się z prostych rzeczy i wierzyć, że pod gorsetem surowości dorosłość ma w sobie coś z dziecka, które radośnie rzuca się w parku kolorowymi liśćmi.

M-ka śni o tym, że jest duża. Kot śni o wszystkim, co kocie. Księżyc zagląda mi w okno. Znów nie zdążyłam pójść wcześniej spać.
Nie szukam horoskopów ani psychotestów, które poprawią mi humor. Otwieram piwo, wrzucam płytę do odtwarzacza i w kółko słucham utworu numer 4. 
I choćby nie wiem, jak wielka kula toczyła się w moim kierunku, jak bardzo nieprzychylny będzie wzrok guwernantki, to będę zawsze biec za tą zwykłą radością z wszystkiego i niczego, która po prostu we mnie jest.

I jest to gruntownie przemyślana, prawdziwie dorosła decyzja.





niedziela, 13 października 2013

what the water gave me

Odpryśnięty lakier na niezdrowej płytce paznokcia.
I rozdwojony włos niedbale opadający na ramię.
Odcienie fioletu tuż pod dolną linią rzęs mieniące się zmęczeniem na wszystko.
Myśl, jak okruch czekoladowego ciastka zgniecionego w kieszeni czarnego płaszcza.
Zdarty flek, suchość w gardle i głowa pulsująca nadmiarem.

Przez trzy przecznice szłam zieloną falą świateł dla pieszych.
Drzwi nie stawiły oporu, a korytarze nie poplątały się pod nogami.

Kolejek po inną, lepszą wersję życia nie było.

Zatwierdzono stemplem.
Inna rzeczywistość w 120 sekund.

Jedną łzą, która zakręciła się w kąciku oka, wypłakałam z siebie dekadę, a potem wyrzygałam ostatnie kilka tygodni.

Zanurzyłam ciało w chlorowanej wodzie i rozpłynęłam się w niej cała.
Rozpuściły się zaschnięte emocje, zdarzenia, lęki.
Mięśnie przestały kłuć stresem, zabolały naturalnie.
Spłynęło. Zeszło.

Kupiłam swoje ukochane perfumy i znów pachnę sobą.
Zasnęłam najpiękniej i najspokojniej jak mogłam.
Pomaluję paznokcie, zrobię coś z włosami i zaniosę buty do szewca.
To nie powinno być trudne. W końcu znów widzę błysk w swoim oku.




niedziela, 6 października 2013

little earthquakes

little earthquakes
Domino jest całkiem fajne. Zwłaszcza, jak ma się dużo klocków, które można rozłożyć na ogromnej powierzchni. A jak się patrzy na taki układ z lotu ptaka, to już w ogóle jest świetne. Fajnie jest też widzieć, jak każdy z klocków składa się, napędzając wijące się, pieczołowicie układane spirale i równa całą konstrukcję z podłożem.
Wbrew pozorom to nie takie proste. I nie chodzi tylko o to, by w odpowiedniej odległości ustawić kolejne klocki. Chodzi też o ten niezwykle ważny moment, gdy pstryknięciem palca wprawiasz konstrukcję w ruch. Bo to nie sztuka, aby walnąć z całej siły, by wszystko rozleciało się idealnie. Nie, nie. Chodzi o to, by każdy kolejny klocek trafił w odpowiedni punkt, z odpowiednim  natężeniem.  
 
Efekt domina znam całkiem nieźle. Jeśli zaczyna się walić w jednej dziedzinie życia, to wiadomo, że za chwilę poleci wszystko w pozostałych. Tak przynajmniej było do tej pory.
Bo, mimo iż zrównanie wszystkiego z ziemią jest bardzo spektakularne, to jednak krótkotrwałe i mniej zabawne. O wiele fajniej jest fundować lekkie tąpnięcia zamiast destrukcyjnego trzęsienia ziemi. Lekko wybijać z rytmu, w najmniej spodziewanym momencie, ale nie na tyle, by tracić równowagę. Po lekkim zachwianiu, które objawia się zimnym potem na czole, dobrze jest dać chwilę (nie za długą, rzecz jasna) na to, by móc utrzymać pion. Utrzymanie pionu nie może oczywiście trwać zbyt długo, najlepiej tyle, ile potrzeba na przywrócenie normalnego tętna, potrzeby bezpieczeństwa i uwierzenia w złudną myśl, że już jest dobrze. Po wykonanych kilku pewnych kroków, znów należy zachwiać, ale nie za mocno, bo jak się spadnie, to wtedy koniec zabawy. A gdy spełni się te wszystkie warunki, to można się tak bawić, bawić i bawić...
 
Stopień i stężenie dziwactwa, jakie ostatnio mam okazję obserwować, przekroczył już wszystkie normy wszystkiego, co jakiekolwiek normy posiada. Zwłaszcza przyzwoitości. Co rusz coś mnie dźga, z każdej możliwej strony, naruszając tkankę poczucia normalności. Oczywiście na tyle mocno, by choć ukuło i zachwiało wszystkim, co pewne i na tyle słabo, bym przypadkiem nie spadła.
 
Owe dziwactwo przybiera różne formy. Od przedziwnych dokumentów lądujących na moim biurku nie wiadomo skąd i dlaczego, po polecenia uczestniczenia w zebraniu dyrektorów wymieszanych z poleceniami wpisania danych z wizytówek do excella i wyczyszczenia modelu ekologicznego domu zaraz po przeprowadzeniu niezwykle uprzejmej korespondencji z asystentką guru globalnego ocieplenia. Od propozycji wydania moich tworów, po sąsiada, który z uporem maniaka układa mi na przedniej szybie samochodu deski, gałęzie, ogórki, rozgotowany ryż i namoczone płatki owsiane. Od kota, który wyłysiał nagle i symetrycznie z obu stron, po informacje, że u każdego znów jest coś i to coś przerasta wszystkie inne cosie, co były do tej pory. Od sytuacji, w które wchodzisz z poczuciem, że przynajmniej tu będzie normalnie, z których wychodzisz ze zdziwieniem, że normalnie nie było wcale. 
 
Wyżera to wszystko powoli i nieodczuwalnie, systematycznie, jak kornik wierci w środku kręte korytarze, a potem wyskakuje wprost przed twoją rozdziawioną gębą z pudełka  z okrzykiem: mamy cię!   
Bo to dziwactwo atakuje zawsze wtedy, gdy się go nie spodziewasz i kompletnie nie masz ani głowy ani czasu się nim zajmować. Jak wtedy, gdy w środku nocy jedziesz z rozdygotanym sercem do najbliższej apteki i czytasz, że remanent, a jak chcesz znów odpalić samochód, to okazuje się, że w przeciągu minuty padł akumulator. Jak wtedy, gdy wpadasz do kogoś na chwilę, coś zostawić i znajdujesz go leżącego na dywanie, który niegdyś był bordowy. Jak wtedy, gdy siądziesz wreszcie na tyłku, weźmiesz głęboki wdech i zadzwoni telefon, bo u kogoś innego efekt domina także szaleje i znów trzeba biec. Jak wtedy, gdy budząc się rano masz przeczucie, że dziś jest dobry dzień, a zaraz potem, gdy zaczynasz w to wierzyć, ktoś przesyła ci erratę do tego dnia: przepraszamy za usterki, twój dzień będzie z dupy wyjęty. Bo, gdy już myślisz, że wszystkie klocki domina runęły, to okazuje się, że nieeeeeee... w promocji dostajesz jeszcze dwa opakowania domina, które właśnie już ruszyło przed siebie.
 
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że taki stan rzeczy zwyczajnie przestał mnie dziwić.
W swym stanie pogodnej rezygnacji, znoszę wszystko dzielnie z uśmiechem i akceptacją.
Bo ja zawsze wolałam puzzle.
 
 
Copyright © 2014 serendipity , Blogger