wtorek, 3 marca 2015

where have you been


Wróciłam z urlopu i wszyscy myślą, że gdzieś byłam. Musiałam gdzieś być, bo przecież wzięłam urlop. Urlop bierze się po to, aby gdzieś być.  
Wprawdzie mogłabym też wziąć go na przeprowadzkę albo remont, ale wszyscy wiedzą, że nic takiego w planach nie miałam. 
Poza tym po przeprowadzce lub remoncie wróciłabym zmęczona z ulgą, że mogę sobie w pracy posiedzieć i odpocząć. A wróciłam uśmiechnięta, wypoczęta i wyciszona. Dlatego na pewno musiałam gdzieś być i przywieźć cudowne pamiątki. 
Zresztą, to już było widać od tego dnia, gdy zaniosłam do HRu wniosek urlopowy. Od razu zaczęłam się szerzej uśmiechać. To pewnie dlatego, że dorwałam jakąś ofertę last minute w najpiękniejszym zakątku świata. Innego wytłumaczenia nie ma. Gdy pierwszego dnia urlopu wpadłam do biura po kalendarz, którego zapomniałam zabrać, to też było widać, że jestem radosna. Na pewno lanosidło czekające na mnie pod firmą musiało być wypełnione walizkami.  Jeśli nie ciepłe kraje (na pewno ciepłe, bo jakby jaśniejsze refleksy mam we włosach), to na pewno jakieś SPA. Pewnie w górach, chociaż morze również wydaje się być prawdopodobne... 

Tak. To prawda. Dorwałam ofertę last minute. 
Last minute na nie wbicie sobie z nudów wszystkich zszywek zszywaczem w głowę. 
Poszłam sobie na oficjalne wagary. To było chwilę po tym, jak uświadomiłam sobie, że wolałabym siedzieć w domu i myć słoiki, bo przyniosłoby to więcej korzyści. Zajęłam się więc sobą na wszystkich możliwych poziomach. Na brak atrakcji nie narzekałam, spacerowałam, spotykałam się z ludźmi, korzystałam z ofert, które spadły mi wprost pod nogi. 

Prawdą jest też to, że byłam radosna wpadając pierwszego urlopowego dnia po kalendarz. Radowała mnie świadomość, że za chwilę już mnie tu nie będzie. 
Nie zaprzeczam, że wypoczęłam i się wyciszyłam. Odbyłam cudowną podróż do swojego własnego świata, gdzie za całe SPA robiły mi moje ukochane drobne przyjemności. I, owszem, mam pamiątkę: mały, śliczny biało-zielony odkurzacz. Przeleciałam się też czarodziejskim dywanem w krainie przedszkolaków, gdzie czytałam historyjki o Chrupku i Miętusie. Dostałam takiej energii, jak po porządnej dawce słońca. 

Nic na to nie poradzę - i przyznaję - nic na to radzić nie chcę: czuję się świetnie w zwykłej codzienności. I choć uwielbiam podróże i całymi dniami mogłabym chodzić po górach, zwiedzać miasta i zachwycać się w muzeach, to równie skutecznie odpoczywam w domu przy książce, dobrej muzyce, aromatycznej kawie i długich pysznych posiłkach - all inclusive. 

Dlatego, gdy się pytają, gdzie byłam, to zgodnie z prawdą odpowiadam, że w raju. 

4 komentarze:

  1. Napisz adres tego raju, bo ja tez tam chce:))

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie piszesz o tym raju i tym przyjemniej mi napisać, że fajnie było trochę Ci potowarzyszyć w Twoim raju ;)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 serendipity , Blogger