środa, 15 lutego 2017

dreams



Patrzę na skałę która wyrasta tuż przede mną i wiem, że jesteśmy po przeciwnej stronie drogi. Brzydką, surową szosą mkną małe busy, w kolorze cytryny. Wszystko inne: góry, niebo, moje dłonie, Koloseum, którego nie powinno tu być, ponczo i kapelusz naszego przewodnika, wszystko to jest w kolorze ciepłej ziemi, która właśnie wchłonęła sporą ilość deszczu. Na migi próbuję pokazać, że jesteśmy po złej stronie szosy. Przewodnik ma minę, która jednocześnie może oznaczać bezmiar mądrości jak i nieskalanie myślą. Schodzę z muła. Przewodnik bez dwóch zębów odsłania z brzegu góry ręcznie tkaną makatkę, za którą skrywają się gliniane tunele. Idziemy przez nie tylko chwilę. Gdy wychodzimy nadal jestem po złej stronie drogi i czeka na mnie znudzona lama. Płacę pięć centów i paczkę krakersów za wycieczkę nie pod tą górę co trzeba, dostaję zdjęcie z lamą na tle Koloseum, którego nie powinno tu być i znów wędruję korytarzami wydrążonymi w glinie. 

Gdy wychodzę jestem już na bosaka. Razem z M-ką przebiegamy po kolorowej posadzce, by jak małpy w gaju wspinać się po balkonach i parapetach. Parapety skrzą się turkusem, a na balkonach kwitną zioła i suszy się pranie, które plącze się wokół naszych nogawek. Ktoś coś pokrzykuje, a my odmachujemy ze śmiechem w rytmie brzęczących na naszych nadgarstkach bransoletek. Biel jest grecka a błękit marokański. Jest upalnie, mamy na sobie turkusowe sukienki i patrzymy w dół na parę surferów, którzy nie wiedzą, że idąc białą plażą weszli w mój minimalistyczny kadr, który obfotografowuję z każdej strony. Właśnie wtedy myślę sobie, że lubię te delegacje do Brukseli, zwłaszcza od tego momentu, gdy pomyśleli o rajskiej plaży.

Dzwonek do drzwi. Kurier wnosi kilka ogromnych pudeł z nazwą wydawnictwa w miejscu nadawcy. Rozdzieram kartony i wyciągam kilkadziesiąt książek, wściekła, że ze wszystkich rzeczy, jakie mogłam napisać, napisałam opowiadania kryminalne. Gdy przesuwam dłonią po twardej okładce, to pod opuszkami palców wyczuwam wypukłość liter tworzących moje imię i nazwisko. I boli mnie, że na stronach jest wszystko inne niż to, co do tej pory napisałam.

Po prostu siadam przy barze i proszę o dużą kawę z mlekiem, która okazuje się też być kawą gigantem, więc proszę jednocześnie o pad-thai, bo przecież jest to zupełnie logiczne. Miał być na wynos, a jest w pięknej kamionkowej misie. Zostaję niechętnie, bo nagle z poranka zrobił się wczesny wieczór, ja wpadłam tu przecież tylko na chwilę, a grupa studentów oblewa kolejny egzamin. Za barem szczęśliwa, piękna i uśmiechnięta Kinga Rusin ma swój dyżur i nie jest prawdą to, co piszą w tabloidach, bo w ogóle nie przeszkadza jej, że jest na zmianie z Hanną Lis.

__

Śnię pięknie i brutalnie. Ironicznie, bezkompromisowo i realistycznie. Od pyłku na klapie marynarki, przez zawinięty róg chodnika, po ziarenka piasku wbite pod paznokieć. Śnię kolory, gotowe kadry, sok granatu spływający po brodzie i zapach wody z oceanu. Śnię dotyk dłoni na mojej szyi i to, jak brzeg sukienki muska moje łydki. Śnię nastroje i lęki wyczuwalne pod skórą, pomieszczenia, których nie ma, taśmę z supermarketu, którą suniemy wszyscy do kasy, gdzie zmieniają nas w postacie animowane, z bajek, których nikt nie ogląda. Śnię smaki i zapachy, kształty i dźwięki. Śnią mi się te same pomieszczenia po latach wypełnione inną treścią. Śnię miasto, które nie istnieje, a które kryje się gdzieś po chodnikami, trzeba tylko wiedzieć, którą kostkę brukową przekręcić siedem razy w stronę przeciągającego się kota. Śnię też koty znudzone i siebie też śnię, taką, że aż budzę się oniemiała, że tak można. 

W moich snach jest bardziej, mocniej, pełniej. I choć nierealnie, to zdecydowanie bardziej uczciwie.
Nie, nie budźcie mnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 serendipity , Blogger